poniedziałek, 19 lipca 2010

1.

Płachta purpurowego materiału miękko spływająca na scenę unosi się do góry.
Jej brzegi ciężko zwisają ku dołowi. Wszystkiemu winna jest grawitacja. To ona ciągnie w dół, kiedy chcemy się wzbić w powietrze, to ona nie pozwala się odbić. I to z jej winy ta kurtyna jest właśnie tak ciężka.
Kiedy w końcu znajduję się tak wysoko, że nikt z widowni jej nie widzi, pełnej sali ukazuje się scena.
Oblana cieniem przechodzącym w czerń, spowita mrokiem.

Ta pani na widowni w trzecim rzędzie - tak, właśnie ta w tym dużym zielonym kapeluszu o wyniosłej minie, wpatruje się w tą pozornie bezdenną dziurę i widzi swoje życie. Marne, nic nie warte życie. Każdą przegraną chwilę, którą spędziła na wydawaniu pieniędzy podstarzałego męża. Pozornie szczęśliwa, a w środku pusta jak scena. Albo ten pan w piątym rzędzie z lekką łysiną na czole i w niemodnym fraku. Dla niego scena jest symbolem przegranej. A co przegrał? Przegrał własne życie, kiedyś dawno temu. Już zapomniał jak - to nie ważne. Już za późno. Teraz może oglądać scenę swojej próżności. Za jego plecami słychać szmery i ciche czułe szepty dwojga zakochanych. Kiedy podchodzi się bliżej, można zauważyć ręce młodego chłopaka wędrujące po udzie zarumienionej dziewczyny. Ona szeroko się uśmiecha, a jej oczy mówią 'chce więcej!'. Zajęci sobą nie zauważają innych. Ta starsza pani obok nich, właśnie tego im zazdrości. Dla niej czarna scena jest ukazaniem uczucia któremu pozwoliła odejść ze zbyt błahego powodu. Jednak ona nie wie, że młodzi jeszcze nie zauważyli, że kotara się podniosła. Kiedy to zrobią, ich ręce się rozplotą, a miny zrzedną. Zobaczą przed sobą niepewną przyszłość i szarość dnia codziennego. Tak jak setki, a może i tysiące innych widzów, przestaną się uśmiechać i zobaczą, jak wszystko do czego dążyli, obraca się w bezsensowną czarną nicość.

I tylko ten mały chłopiec o szczupłych dłoniach w poszarpanym ubraniu w pierwszym rzędzie, nie zrozumie ich zachowania. On nie zobaczy tego co oni. Dla niego świat stanie otworem. Przecież nic nie przegrał, po prostu nigdy niczego nie miał. Nic nie starci bo niczemu nie zaufał. Właśnie w tej czarnej scenie zobaczy nadzieje na lepsze życie. Zobaczy pustkę, którą sam wypełni sobie pragnieniami. Jego marzenia stworzą piękny, kolorowy obrazek. Taki jak ten, który malowała pani w zielonym kapeluszy jeszcze 10 lat temu. Wtedy to był skromny, mały domek na wsi. Niby nic, a jednak coś. Dzisiaj miała ogromną wille niby coś, jednak nic. Pan z łysinką malował własną firmę - mały sklepik z kwiatami na uboczu uliczki w Paryżu.
Dzisiaj widział już tylko stół z kartami i przegrane marzenia w barze na przedmieściach Moskwy. Kochankowie namalowaliby świetlaną przyszłość, jednak teraz widzą szarą rzeczywistość.
A starsza pani oddałaby ostatniego centa aby móc choćby i jedną barwą czerwieni namalować ostatnie wspomnienie twarzy kochanka. Dzisiaj to jednak była szara, mała, kamienna mogiła gdzieś na Powązkach.
I tylko chłopiec malował tęcze. Tylko on nie rozumiał tych ludzi uparcie gapiąc się na scenę.

*Byliśmy wtedy tacy młodzi. Niczego nie rozumiałeś, a już chciałeś się buntować. I ten twój szelmowski uśmiech. Uwielbiałam go wiesz ? Co niedziele zasiadałeś w pierwszym rzędzie i cierpliwe czekałeś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz