sobota, 19 czerwca 2010

Rzeczy małe.

Rzeczy małe. Gorące ucho kubka z kawą. Łaskoczący dotyk kociej mordki o łydkę. Odgłos bosych stóp uderzających o podłogę. Widok na niebo z rozpędzonej huśtawki. Ciepło dotyku czyjejś ręki na brzuchu. Rzeczy duże. „Kocham Cię” o świcie zaspanym głosem. Rzeczy wielkie. Odręcznie napisany list w wymiętej kopercie. Nie tylko miłość, nie tylko szczęście, ale te uczucia nienazwane, emocje nie zdefiniowane, drżenie rąk i drżenie serca, nagły uśmiech bez powodu, który nas samych zadziwia, niespodziewanie zamglone oczy. Nie tylko miłość, nie tylko szczęście.
Rzeczy małe.




To była niedziela. Było wtedy pełno gwiazd i pełno niedomówień. „Co to znaczy, czy to coś znaczy, co będzie później, co było wcześniej, co z tym zrobić, nic z tym nie robić” - myśli z prędkością światłą, pytania, które nigdy nie miały być wypowiedziane i nigdy nie miały dostać odpowiedzi. Ich usta, ich splecione zawzięcie palce i wielki koc nocy, wielkie fajerwerki gwiazd, wielki ten wieczór i wielcy oni w tym wszystkim. Jedna magiczna noc, która nie była wcale magiczna, ani wielka, ani znacząca. „przełom” myślała, „szczęście” myślała, „miłość” bała się myśleć, „miłość”, okrył ją rumieniec i strach. „Co on myślał?”

Było wtedy pełno niedomówień.



Jest poniedziałek. Leniwy, znienawidzony poniedziałek z bólem głowy i tęsknotą za weekendem. Ramy okna płaczą rzęsiście, łzy spływają po policzkach szyby. Pełno papierów dookoła, pełno nieskładnych zdań, po biurku biegają czcionki, a klawiatura okrywa się kurzem nie-używania. Poniedziałkowa bezsilność ogarnia każdą cząstkę ciała, tylko zwiotczała ręką trzyma jeszcze kubek kawy jako nadzieję na rozbudzenie. Szydzą z wszystkiego: krzywy plastikowy pojemnik na długopisy, rozpięte spinacze, chropowata gładź biurka i ociężale kręcące się krzesło. Mówi się „zły dzień, lewa noga, okropna pogoda, wyż, niż, ciśnienie…”. Rzucić to wszystko, zatrzasnąć laptop i wybiec na tą pogodę bez parasola. Klecą się nastęne bezsensowne zdania. Sprawozdania, wyniki, statystyki, przypuszczenia, prawdopodobieństwa. Mniemanie, kłamanie, kręcenie. „Hania z sekretariatu w okropnym komplecie, szef dziś w złym humorze, to jednak nie jego kochanka, to siostrzenica, w 16. pokoju mają awarię prądu, Grzesiek zaraz wymieni bezpiecznik, „wice” w ciąży, to ona ma faceta?, jak weekend?, wracam do pracy…”.



We wtorki w podstawówce zawsze na obiad były hamburgery robione przez panią Danusię.

W podstawówce… Siedziało się w ostatniej ławce, zapominało się zeszytu, śmiało z nauczycieli, zakochiwało i chichotało na przerwach. W podstawówce było się zazwyczaj przeciętniakiem, do plecaka ktoś Ci wrzucił żabę, innym razem miłosny liścik w podręczniku. W podstawówce klasy były za duże, a korytarz za mały, lekcje za długie, przerwy za krótkie, dodatkowe zajęcia wskazane, wagary zakazane. W podstawówce się dowiadywało, co to miłość, skąd się biorą dzieci i jakie są najbrzydsze przekleństwa. W podstawówce było się tak dorosłym, jak nigdy później, malowało się całe powieki na ostry róż i zakładało na siebie wszystkie korale, jakie tylko były w domu. W podstawówce kochało się szczerze i dojrzale, a przyjaźniło na śmierć i życie. W podstawówce wszystko było wyolbrzymione, było naprawdę wielkie.



Smutna środa. Są takie dni. Dni pełne niejasności, smutków spowodowanych „nie-wiadomo-czym”, refleksji nad rzeczami nie istotnymi i zamkniętymi, dni deszczowe w środku, bo na zewnątrz może świecić słońce albo padać śnieg. Są takie dni, co jakiś czas, dni, do których dopasowane są specjalne piosenki, są specjalne sposoby na ich zwalczanie: czekolada, drinki, samotność, przyjaciel. Dni, w których dużo się myśli, lepiej się czyta, wspomina się i sentymentalnie rozmyśla. Ani kawa, ani herbata, ani sok grejpfrutowy. W takie dni lepiej się kocha. Trudniej.



Najpiękniejsze czwartki w życiu. Nie do zapomnienia. Nie mieli wtedy prawie nic, a nic nie potrzebowali. Jedni nazywają to najpiękniejszym czasem w życiu, inni trudnym okresem dojrzewania, inni po prostu młodością. Pierwsze jeansy, długie, spłowiałe od słońca włosy, na ramieniu powyciągane torby, a w nich tylko słonecznik i kilka pamiątkowych kamyków. Młodość, miłość, szaleństwo, wszystko to się ze sobą mieszało i mocno łączyło. W dzień przyjaciółki, którym się wszystko z idealną dokładnością i tysiącem komentarzy opowiadało, wieczorem schadzki, żeby się choć chwilę potrzymać za opaloną dłoń, patrzeć sobie w oczy ze śmiechem na ustach i piegami na nosie, nic poważnie, nic na serio, ale mieć siebie i nic więcej nie potrzebować. Podstępy, plany, wygłupy, o jakich się wcześniej czy później już nawet nie myślało, szalony rytm, długie dni i długie noce, lato, perspektywa szkoły daleko, zima, długie wieczory pod jednym kocem i z jednym kubkiem kakao. Rozstanie burzliwe, ulewne łzy i wyrwane kartki z pamiętnika, potem już tylko słodkie wspomnienie, następne wariactwa, następne nieokiełznane pomysły, następna miłość. Młodość.



Piątek pechowy. Fascynacje buzujące w głowie. Wyrzucone z pamięci emocje gdzieś spomiędzy nie-noszonych już czerwonych majtek. Rozprute rozcięcie w spódnicy.

Życie jak konfitury z tamtego roku zajmujące tylko miejsce w spiżarni. Przejedzone życie, przeżyte już uniesienia, ciągła droga w dół, bez horyzontu, gdzie, ku czemu?

Ale jest skrzyżowanie. Nagle. Pechowy piątek. W pracy źle. Albo w życiu źle. Wszystko się łączy i wzajemnie oddziałuje. Gdzieś w korytarzu muśnięcie ramionami. Nieustanny wzrok na podsumowującym spotkaniu, ten wzrok, pod którym żarzą się komórki zaraz pod naskórkiem. Dziwne uczucie. Zapomniane. Przelotny oddech na szyi przy ekspresie do kawy. Aż wreszcie parking podziemny.

Pechowe piątki.



Sobota. Myśli jakieś rozbiegane, myśli o końcu, koniec z myślami. Czuć koniec przez suchą skórę nadgarstka, krew jak stęchły sok malinowy płynie wolniej. Ktoś idzie: na posrebrzanej tacy brzęczą filiżanki. Czuć koniec w tą nasyconą zimą sobotę, drżą ośnieżone szyby i oblodzone drzewa, sanki po lodzie, łyżwy po śniegu, serce na dłoni, serce w gardle, serce niczyje. Zimno jest i gorąco, pod przykryciem śnieżnej pierzyny. Miłość, to ona, ona w każdy dzień życia, w gwieździstą niedzielę, w słoneczny poniedziałek, mglisty wtorek, pochmurną środę, tęczowy czwartek, śnieżny piątek… i huraganową sobotę, a może bezwietrzną? Miłość, to ona. Ona zawsze, ona we mnie, ona w całej mojej zewnętrzności. Czuję koniec opuszkami palców uderzającymi o stolik, sercem rozdygotanym, ono umrze ostatnie; miłość, to ona.

Bo już jest koniec, koniec wszystkiego, ale nic się w sumie nie kończy: bo nie miłość, nie ona.





1 komentarz: