środa, 3 sierpnia 2011

Ewa [cz.1]

- Poszedłbyś ze mną na jedną wódkę, co?
- Czemu nie? - zgodził się chętnie Gara. - Jestem już wolny.
- Gdzie pójdziemy?
- 'Pod lipy'
- Przecież tam nie podają wódki!
- Ale mają koniak...
- O, nie, bracie! - zaśmiał się Gara. - To nie na moją kieszeń...
Filip klepnął go przyjaźnie po ramieniu.
- Nic się nie martw, stary - powiedział. - Tym razem ja stawiam. Wziąłem ostatnio dużą premię...
Wzruszył lekko ramionami.
- Och, w końcu jeśli masz wielką ochotę na koniak...
- Mam - zarżał niespodziewanie hałaśliwie Filip. - Mam właśnie straszliwą i nieprzymuszoną ochotę strzelić sobie większego gola...
- Dobra - powiedział Gara spoglądając na niego spod oka. - Jak chcesz możemy pójśc 'Pod lipy'...

Słońce już zaszło, skryło się za ciemniejący horyzont, ale na dworze ciągle jeszcze było gorąco. Gdy zgłębili się pomiędzy bloki Osiedla na Skarpie, wionął na nich duszny, burzowy wiatr, niosący z sobą woń dojrzewających pomiędzy murami sadów i cierpki zapach świeżo skoszonej trawy. Szli szybko, w milczeniu, błądząc wśród zielonego labiryntu zieleńców, poprzecinanych krętymi traktami dróg osiedlowych.  W oknach mijanych okien zapłonęły pierwsze światła, jak ostrzegający sygnał przed nocą, która miała dopiero nadejśc.
Doszli w końcu do Placu Centralnego i skierowali się ku Alei Róż, gdzie znajdował postój taksówek. Na otaczających plac gmachach zapłonęły natrętnie krzykliwe neony, pod arkadami z szarego kamienia ćmiły niebieskawym światłem jarzeniówki. Gwarny tłum wypełniał szerokie chodniki, kotłował się u wejśc do sklepów i magazynów, przelewał na skrzyżowaniach ruchliwych jezdni falą, powstrzymywaną i znowu ruszającą wartkim strumieniem na drugi brzeg. Na postoju nie znaleźli ani jednej taksówki. Zawrócili więc i poszli na przystanek autobusowy. Gara błądził zamyślonym spojrzeniem po oświetlonych wystawach sklepów. 'PDH Jubliler' . Zatrzymał wzrok na jarzących się kolorowymi błyskami ruskich koliach. Fałszywe brylanty oprawione w fałszywą platynę, a nad nimi napis ciągnący się wzdłuż szyby: "Wszystko dla Ewy". Roześmiał się na głos. "Wszystko dla Ewy". Filip spojrzał na niego zdziwiony.
- Co się stało, Grzegorz?
- Nic, stary - odrzekł Gara. - Wszystko w porządku.

Wsiedli do autobusu popychani niecierpliwie przez tłoczących się w przejściu podróżnych. Filip krzywił się niechętnie, przyparty do metalowej poręczy oparcia. O czym myślał w tej chwili? O swoich wyczyszczonych na wysoki połysk butach? O tym, że za chwilę wysiądzie z autobusu już nie taki świeży i nienagannie wytworny, w swoim idealnie odprasowanym garniturze? A może po prostu zastanawiał się nad nonsensowną w końcu wyprawą 'Pod lipy', skoro mogli wypic na miejscu. W 'Arkadii' również można było dostac koniak. - Wszystko dla Ewy - myślał Gara. - Śmieszne.
Domy uciekały w tył, coraz dalej i dalej, w półkolistym wirowaniu ziemi. Zapalające się i na przemian gasnące latarenki okien. Z ulgą przyjmował fakt, że nie musi jeszcze wracac do pustego mieszkania. Pochwycił badawcze spojrzenie Filipa i uśmiechnął się do niego. Filip odpowiedział mu natychmiast łobuzerskim mrugnięciem. Jego ciemna, ogorzała twarz rozpogodziła się teraz.

Oto Główny Rynek. Nareszcie. Wysiedli przy linii A-B, na wprost sklepu 'Jublier'. Gara zerknął nieufnie na wystawę. Natknął się na wzgardliwe i jakby ironicznie wejrzenie obwieszczonej błyskotkami damy, która spoglądała na niego z portretu oprawionego w grube, złocone ramy. Filip przytupując z lekka butami, doprowadził do ładu wymiętoszoną w czasie drogi garderobę. Poprawił rozluźniony krawat, zapiął marynarkę, a potem ujął go pod ramię i pociągnął ze sobą.
 - Chryste! - jęknął z komiczną powagą. - Powinniśmy byli poczekac na taksówkę. W końcu na pewno złapałoby się jakąś. Jazda autobusem czy tramwajem w takich warunkach to naprawdę nic zabawnego. Gorąco, duszno, ścisk taki, że człowiek dosłownie nie może nawet sobie swobodnie odetchnąc. Zupełnie jak w parówce...
Gara milczał. - Och, dobrze! - myślał. - Dobrze. Ale przestań już. Przestań nudzic. - Szli obok siebie, przecinając na ukos rozległy plac, gdzie stały stragany kwiaciarek, kubły z wodą i całe stosy złożonej na ziemi jedliny. W parnym powietrzu unosiła się smutna woń zapuszczonych cmentarzy, przywiędłych już nieco wieńców nagrobnych z czarno-złotymi szarfami, zeschłych i nikomu niepotrzebnych kwiatów. Z wieży kościoła Mariackiego rozległo się bicie zegara, a tuż pod nim odezwała się ratuszowa wieża i wkrótce na miasto spłynęła nostalgiczna śpiewnośc bijących pod ciemniejącym niebem dzwonów. Popatrzył w górę, a potem przesunął wzrokiem po otaczających Rynek renesansowych kamieniczkach, przeniósł go na mały, stojący wśród akacjowych drzew kościółek Św. Wojciecha, wreszcie, gdy już znaleźli się u wejścia wiodącego 'Pod lipy', zatrzymał się przez dłuższą chwilę spojrzenie na Sukiennicach, które z podświetlonymi gazowym światłem łukami arkad, stały na wpół cieniu, a do połowy oświetlone, wspierając się jak gdyby na kamiennych kolumnach, opatrzonych głowicami z liści akantu. Wydawały mu się w tej chwili prawie nierzeczywiste, jak przypomnienie snu albo może jak lekka i krucha materia dekoracji z papieru go origami.
- Halo, Grzegorz... - zawołał z głębi długiego korytarza Filip. - Co się stało? Czemu nie idziesz?
- Nic, stary. Nic się nie stało.

Jak przypuszczał, wszystkie stoliki były już zajęte. Stali w ruchliwym tłumie młodych ludzi - którzy z braku miejsca krążyli wyczekująco w pobliżu parkietu do tańca i rozglądali się wokoło w nadziei, że może gdzieś znajdzie się jakiś stolik z dwoma fotelikami, gdzie mogliby przysiąśc. Ustawiona w kącie obok parkietu szafa grająca zadudniła basowo, rozległ się narastający huk kotłów i werblii, ponad który wzbił się wkrótce ostry i przejmująco czysty głos trąbki nawołującej na corridę. a potem raptownie odezwały się w suchym rytmicznym trzasku kastaniety i orkiestra zagrała efektowne pasodoble. Przy stolikach wszczął się gorączkowy ruch. Pary, przepychając się pomiędzy ciasno ustawionymi stolikami, schodziły na parkiet. Gara odwrócił głowę i popatrzył wyczekująco na Filipa.
- Idziemy stąd? - zagadnął.
Filip potrząsnął głową.
- Zaczekaj - powiedział. - Skoczę tylko na moment do baru. Może tam coś znajdziemy...
Ruszył czym prędzej ku stopniom wiodącym w dół do piwnicy i baru, jakby w obawie, że zostanie powstrzymany, niemal w popłochu. Gara popatrzył za nim niespokojnie. - Co mu się stało u licha? - pomyślał zdziwiony. - Sprawia takie wrażenie... Nie ucieka chyba przed nikim?
- Grzegorz... - usłyszał tuż obok siebie głos Ewy. - Grzegorz... Boże, jak się cieszę....

Odwrócił się powoli całym ciałem, jak automat, na zesztywniałych zupełnie nogach, czując postępujące ku górze mrowienie policzków, zdając sobie nagle sprawę, że blednie, że staje się żałośnie bezradny, zbyt wstrząśnięty tym niespodziewanym, zaskakującym spotkaniem, na które nie był zupełnie przygotowany, aby móc w porę się opanowac, a przynajmniej nie dac poznac po sobie jak silne wywarło to na nim wrażenie. Ale oto znowu była przy nim. Niebezpiecznie bliska, na nowo mu zagrażająca. Wpatrywał się w jej twarz, oszołomiony, niezupełnie przytomnym wzrokiem, widząc ją jak gdyby przesłoniętą szarym woalem - wymizerowaną, bladą i ogromnie smutną, ale nie czuł już owej szaleńczej prawie radości, jakiej doznał wcześniej, tylko odnajdował w sobie pustkę i gorycz rozczarowania, jakie ogarnęły go na widok Filipa. - On przed Ewą umknął! - przyszło mu nagle do myśl. - Ale dlaczego? - Spojrzał ponad jej głową w kierunku parkietu. Tłum trząsł się, skakał, podrygiwał niby w somnambulicznym śnie, bez powodzenia usiłując złapac właściwy rytm, co było prawie niemożliwe, skoro jedni poruszali się w wyimaginowanym tangu, inni tańczyli fokstrota, a reszta wykonywała żywiołowo rock and roll... W sumie dawało to niesłychanie komiczny efekt, gdyż orkiestra ciągle jeszcze grała pasodoble, lecz tańczący w ogóle zdawali się o tym nie wiedziec, zafascynowani samym ruchem, możliwością swobodnego improwizowania, wspólną im wszystkim potrzebą tańca. W rzeczywistości jednak to, co wyczyniali w tej chwili na zatłoczonym parkiecie, tańcem nie było, w każdym razie nie można było tak nazwac zgiełkliwego chaosu, jaki trwał od paru minut.

- Grzegorz... - szepnęła Ewa, dotykając dłonią jego piersi. - Grzegorz, posłuchaj mnie... Ja tak wiele myślałam o tym...
Na twarzy Ewy pojawił się wyraz czułości. - Czego  ja właściwie chcę? - pomyślał chłodno. - Co się ze mną dzieje\/ - Nie umiał wytłumaczyc sobie niechęci i rozczarowania, jakie odczuwał w stosunku do Ewy. A może to był po prostu zwyczajny lęk? Ten star, zadawniony i tak dobrze mu znany strach przed nowymi komplikacjami, obawa, że znowu jej uwierzy i jeszcze raz zostanie oszukany, a wtedy wszystko potoczy się, jak dotychczas, tymi samymi torami? Ile razy można tracic zaufanie do tego samego człowieka, a potem na powrót je odzyskiwac? Jak długo można rozdrapywac tę samą ranę? Dokąd można cierpiec, nie wyzbywając się wszelkiej nadziei?
- Nic się nie zmieniło - powiedział, odwracając spojrzenie od jej twarzy. - Jestem ciągle taki sam. Po tym wyznaniu, jakie ci uczyniłem, powinnaś mnie znienawidzic...
- Kłamałeś, Grzegorz...
- Nie - odrzekł twardo. - Byłem pijamy wprawdzie, ale nie kłamałem.
- Owszem, kłamałeś...
- Nie.
- A więc dobrze - zgodziła się po namyśle. - Mówiłeś prawdę. Tylko, że to w niczym nie dotyczyło twojego życia. Opowiedziałeś mi historię innego człowieka...
- Tak sądzisz?
- Jestem tego pewna. Nie o sobie mówiłeś....
- A może się mylisz?
- Nie - odrzekła stanowczym tonem. - Filip mi opowiedział wszystko o tobie...
- Ach, to dlatego uciekł do baru - pomyślał z niechęcią, a potem w nagłym olśnieniu zrozumiał nieoczekiwaną wizytę Filipa, jego uporczywie podtrzymywaną propozycję udania się 'Pod lipy', wreszcie spotkanie z Ewą, wcale nie przypadkowe, jak początkowo sądził.
- Cholerny drań! - mruknął w posępnej zadumie. - Jak on śmiał...
- Och Grzegorz, proszę... Nie mów tak. Filip jest ci bardzo oddany. On tylko chciał nam pomóc.
- Nie powinien był nic mówic na mój temat.
- Grzegorz - powiedziała Ewa. - Nie mów tak. Nie chcę żebyś tak mówił...
Skrzywiła się żałośnie i wtedy pomyślał, że zaraz się rozpłacze. Odwrócił spojrzenie od jej twarzy. Na sali coraz bardziej wzmagał się gwar rozbawionych ludzi. Grająca szafa dudniła na pełnych obrotach. Pomiędzy stolikami krążyli niespokojnie młodzieńcy w ciemnych okularach w poszukiwaniu partnerek do tańca. Nad zatłoczonym parkietem unosiły się smugi papierosowego dymu. Nagle usłyszał cichy, stłumiony śmiech Ewy. Popatrzył na nią zdziwiony.
- Wiesz?... - zaczęła. - To bardzo śmieszne...
- Co?
- Ta sala - wyjaśniła. - Ci ludzie. Do tej chwili naliczyłam już ośmiu Cybulskich i trzech Łomnickich z utlenionymi fryzurami. Czy to nie zabawne?
Milczał.
- Powiedz, po co oni to robią?
- Nie wiem.
- Są przecież śmieszni...
- Nie wiedzą o tym. Nikt im tego nie mówi.
Rozpieszczone dzieci Demokracji Ludowej - pomyślał smętnie - Nawet bawią się na koszt państwa, za otrzymywane stypendia....
- Grzegorz, chodźmy stąd... - powiedziała Ewa. - Tu nie jest dobrze.
Przepchnęli się przez zagradzający im drogę do wyjścia tłum. Na chwilę przystanęli. Zwrócił się ku Ewie i nagle zauważył, jak, stojąc wsparta niedbale o barierkę, wpatruje się roztargnionym wzrokiem w ułożone na wiklinowym koszu wiązanki kwiatów, które zachwalał jakiś dobrze już podpity i nieprawdopodobnie niechlujny facet. Bez zastanowienia wybrał wiązankę czerwonych róż i podał je Ewie. Rzuciła mu niepewne, trochę jakby zdziwione spojrzenie i przyjęła kwiaty bez słowa.
- Ile? - zagadnął wymiętoszonego osobnika.
- Trzy dychy się należy, szefie - wychrypiał tamten. - Taniocha...
Szli w milczeniu, kierując się ku ulicy Floriańskiej. Przed nimi leżał opustoszały, cichy Rynek. Pora nie była jeszcze późna, ale znużeni całodziennym upałem ludzie skryli się w swoich domach, uciekając zapewne również przed parnym i lepkim powietrzem, które zapowiadało burzę. Zresztą słyszał już w tej chwili dalekie dudnienie grzmotów. Raptem ogarnęło go jakieś dziwne, nienaturalne podniecenie. - Muszę coś wypic - pomyślał. - Może alkohol sprawi, że pozbędę się tego chłodu... - Doszli do ulicy Siennej. Przed nimi wynurzyła się mroczna bryła kościoła Mariackiego. Przeszli na drugą stronę jezdni "Teatr Ludowy w Nowej Hucie. 'Myszy i ludzie' - wznowienie". Wyminęli stojący na rogu słup reklamowy, oblepiony afiszami. Z wystawy księgarni przy Placu Mariackim wołały ku nim barwne okładki wyłożonych jasno oświetloną szybą nowości. Wówczas nagle zdał sobie sprawę, że nigdy do tej pory nie ofiarował Ewie żadnej książki. Wydało mu się to bardzo dziwne. Zwykle obdarowywał ją drobnymi, nic nie znaczącymi przedmiotami: kupował jej jakieś śmieszne mechate kotki, mikroskopijne laleczki, małe kolorowe piłki, długopisy z wielobarwnymi wkładkami, miniatury zabawek dla dzieci... Kwiaty również. Ale czemu nigdy nie przyszło mu na myśl, aby obdarowac ją książkami? Tym więcej, że poświęcali im tak wiele czasu we wspólnych rozmowach. Miał jeszcze dobrze w pamięci wieczorne, nieraz przeciągające się w noc, a czasem nawet trwające do samego świtu rozważania, jakie wiedli nad przeczytanymi książkami, popijając wino przy cichej muzyce. Albo czytali na głos wiersze, czy raczej on je czytał Ewie, albo znużeni rozmową, słuchali Sonaty Księżycowej Beethovena. To było dobre. Bardzo dobre. Wewnętrznie oczyszczające jak wielkanocna spowiedź wierzącego drania  albo jak wyjście z ciepłej kąpieli po długiej i męczącej podróży. Mówili również i o tym. Ewa zaproponowała nawet kiedyś, aby to miejsce w pokoju, w którym stały: radio, adapter i magnetofon - nazwac "konfesjonałem ateisty".
O czym zresztą nie rozmawiali w tym czasie, między jednym i drugim rozstaniem? W parnej ciszy znowu odezwał się grzmot, tym razem już bliżej i przetoczył się po ciemnym niebie jak głos kotłów i werbli monstrualnej orkiestry. Ewa prawie podświadomym gestem chwyciła go kurczowo za ramię, a gdy głuche dudnienie grzmotu umilkło gdzieś za dachami domów, odetchnęła z widoczną ulgą.
- Będzie deszcz - powiedziała. - A my nie mamy nawet parasola...
Skinął głową.
- Niechby trochę popadało - odrzekł, a po chwili zapytał miękko: - Boisz się?
- Lubię kiedy pada deszcz...


PATETYCZNIE RZECZ UJMUJĄC - CIĄG DALSZY NASTĄPI...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz