poniedziałek, 29 sierpnia 2011

tani romans [Ewa cz. 3]

Kierowca odwrócił głowę i zerknął na niego niepewnie.
- Nowa Huta? - zapytał.
- Tak.
Skinął głową i ostrożnie wyprowadził wóz spośród stojących po obu stronach taksówek, a gdy znalazł się już na jezdni, ruszył z miejsca na pełnym gazie, okrążając Rynek. Po chwili włączył radio. Marylin Monroe śpiewała 'Lullalby of Broadway'.
- Grzegorz, och Grzegorz...
Ewa mocno przytuliła się do niego, obejmując kurczowo dłońmi jego ramię, a on siedział sztywno, wyprostowany, pełen nieznośnego uczucia chłodu i obcości, jakich dawno nie zaznał.
- Chcesz mnie odwieźc do domu? - zapytała.
- Tak.
- Masz mnie już dośc?
- To nie ma sensu.
- Co?
- Te powroty i rozstania - odrzekł chłodno. - Zawsze wracałaś na parę dni, aby potem zniknąc z mego życia na całe miesiące. Nie chcę tego...
- Nigdy już od ciebie nie odejdę...
Potrząsnął z niedowierzaniem głową.
- Czas robi swoje... - powiedział. - Potem, kiedy wracasz, szukamy się nawzajem i nie możemy odnaleźc. Zupełnie jak dwoje zagubionych w lesie ślepców.
- Nie wierzysz mi?...
- Nie.
- Kocham cię...
- Będziemy musieli się wkrótce znowu rozstac.
- Nie - powiedziała nabrzmiałym łzami głosem. - Nigdy już się nie rozstaniemy, jeśli nie będziesz chciał tego...
- Nie chcę się z tobą rozstawac, Ewo...
- Więc się nie rozstaniemy - odrzekła cicho. - Pragnę wszystkiego, czego ty pragniesz, i zrobię, co tylko zechcesz...
- A jeśli każę ci odejśc? - zapytał.
Poczuł na swoim ramieniu zaciskające się palce Ewy, a po chwili drżenie jej ciała wstrząsanego cichym płaczem. Delikatnym ruchem uwolnił rękę, ogarnął ją ramieniem i przycisnął do piersi z gwałtowną i niecierpliwą czułością, tak długo nie zaspokojoną, i zaczął głaskac po mokrej od łez twarzy,  czując równocześnie, jak tkwiąca w nim bryła lodu zaczyna z wolna topniec i rozpływac się.
- Jeśli chcesz, odejdę - szepnęła. - Ale będę cię kochała zawsze. Wiem teraz, jaki jesteś naprawdę i już nikogo nie potrafię tak kochac jak ciebie...
Pochylił się nad nią i pocałował ją w czoło.
- Nie chcę... - odrzekł wzruszony. - Nie chcę tego...
- I nie gniewasz się już na mnie?
- O co? - zdziwił się.
- Wiesz...
- O to, co było 'Pod Krzyżykiem?' - domyślił się.
- Tak...
- Miałaś rację w tym, co mówiłaś - powiedział. - Nikt nie ma prawa osądzac twojego życia.
- Ale nie powinnam była wstawac od stolika... - powiedziała ze skruchą. - Tego nie powinnam była robic...
Milczał. Spojrzał przez szybę na mknącą ku nim szosę, prawie białą w świetle zapalonych reflektorów, a potem ujrzał ogromniejący z każdą chwilą błysk neonów na gmachach Placu Centralnego i migotanie jarzeniówek na sklepowych wystawach, w przelocie mignął mu przed oczami reklamowy slogan: 'Wszystko dla Ewy', grupa mężczyzn tłoczących się przed wejściem do 'Arkadii', i oto znaleźli się w Alei Róż. Gdy kierowca zwolnił bieg wozu i spojrzał na nich pytającym wzrokiem, nie wiedząc jeszcze, gdzie ma przystanąc, Gara skinął głową i powiedział.
- Dziękuję. Może się pan zatrzymac.
W samochodzie nie odczuwało się duchoty, jaka panowała na dworze, gdyż przez całą drogę owiewał ich wartki strumień chłodnego powietrza, wdzierającego się do auta przez uchylone wietrzniki, ale gdy wysiedli z taksówki i zagłębili się w półmrok osiedlowych alejek, a potem weszli pomiędzy wysokie domy ze stali i szkła, odczuli natychmiast ciężar tej nocy, nabrzmiałej wilgocią i dusznym, rozleniwiającym bezruchem nieba brzemiennego w deszcz, zdyszanego, postękującego głucho w bolesnej męce przeciągającego się porodu, pokracznie nachylonego nad nimi rozdętym monstrualnie brzuchem ciemnych chmur, które zdawały się wspierac ciężko o dachy mijanych domów. Klucząc jakiś czas pośród labiryntu bloków i kamiennych uliczek, wyszli w końcu na rozległą przestrzeń miejskich zieleńców, przez które przebiegał ukośnie podwójny szpaler rosochatych wierzb. Stare drzewa stanowiły w tej chwili jedyny ślad dawnego traktu czy też może niewielki fragment wiejskiej drogi wiodącej jeszcze niedawno ze wsi Mogila do wsi Bieńczyce, lecz teraz prowadzącej donikąd, od paru lat zatarasowanej stojącymi w poprzek gmachami, a nieopodal tych drzew i nieistniejącego traktu znajdowały się tereny wesołego miasteczka, choc właściwie, tak naprawdę była to tylko jego żałosna miniatura, bowiem w całości miasteczko składało się z kilku huśtawek, dwóch zdezelowanych karuzel, diabelskiego młyna i odrapanej budy-strzelnicy. Doszli w milczeniu do znajdującej się w pobliżu ławki i usiedli zwróceni twarzami w kierunku Wzgórz Krzesławickich, ponad którymi wznosiła się ogromna łuna nigdy nie gasnących ogni i ona zapewne sprawiała, że patrząc na Wzgórza odnosiło się wrażenie, jak gdyby stały w pożarach, a złudzenie pogłębiał jeszcze bardziej widok przemykających po niebie błyskawic, które z suchym trzaskiem biły w ową płomienistą poświatę i całkowicie się w niej zatracały.
- Boże, jakie to cudowne... - szepnęła Ewa. - Co za widok!
Wzięła go pod ramię i przytuliła mocno i wówczas znowu poczuł jak drży.
- Chcesz się napic wina? - zapytał.
- Chcesz... - odrzekła.
- Naprawdę masz na to ochotę w tej chwili?
- Masz...
Wydłubał scyzorykiem z butelki korek, a resztę, której nie udało mu się wyjąc, wepchnął do środka. Potem pociągnął parę łyków słodkiej malagi i podał Ewie. Popijali na zmianę, co jakiś czas popluwając odrobinami rozkruszonego korka pływającymi w winie. Butelka wędrowała nieustannie z rąk do rąk, coraz lżejsza i z każdą chwilą bardziej lepka od rozlanego płynu. Nagle uświadomił sobie, że śmieje się zupełnie bez powodu, gdyż w tym, co robili nie było w końcu nic zabawnego, a ten śmiech wcale nie był wesoły ani nawet wyzwalający z istniejącego w nim ciągle napięcia, z czego również zdał sobie sprawę po jakimś czasie, lecz zupełnie nie mógł się opanowac, co miało ten skutek, że i Ewa niespodziewanie mu zawtórowała; ale to było jeszcze gorsze, bo śmiejąc się poczuł się nagle jakby popełnił wobec niej jakieś oszustwo, wobec niej i wobec siebie także, gdyż poprzez to pierwsze, jeszcze lekkie oszołomienie alkoholem do jego świadomości dotarł wreszcie obraz ich obojga siedzących na ławce i pijących wspólnie z jednej butelki wino, obraz Ewy i jego własny, jakby on sam nie znajdował się na tej ławce i nie siedział obok Ewy, tylko stał gdzieś w pobliżu i spoglądał z pewnego oddalenia czy może lepiej - dystansu na Ewę i siebie, jak na obcą parę, a wtedy w jego pamięci pojawiło się inne, chociaż nieomal identyczne wspomnienie sprzed dwóch lat, kiedy to również nocą znaleźli się na podobnej ławce z butelką wina, którą kupił wcześniej przed wyjściem w lokalu, gdzie opijali egzamin magisterski Ewy, i pili wino pod rozgwieżdżonym czerwcowym niebem, już nieco znużeni emocjami dnia, przeciągającym się pijaństwem, ale jednak szczęśliwi, łagodni, spokojni, snujący projekty na najbliższą przyszłośc, ustalający datę własnego ślubu, rozmawiający o małżeństwie jak o czymś bardzo ważnym i prawie dokonanym, aby w kilkanaście godzin później stac się świadkami własnej klęzski, podejmującymi decyzję o rozstaniu - a więc gdy te dwa obrazy nałożyły się na siebie w nieoczekiwanym, pełnym goryczy i rozżalenia przypomnieniu, nie mógł się nie śmiac z siebie, ze swojej ufności, wiary w szczęśliwą chwilę, ze złudnych nadziei, jakie mu towarzyszyły wówczas; ale również musiał śmiac się z Ewy. - Och, do licha! - pomyślał, gdy już ochłonął nieco. - Co za historia! Dobrze, że przynajmniej nie gadamy... - Ewa również przestała się śmiac i podała mu butelkę. Wówczas stało się z nim coś nieprawdopodobnego, czego nigdy nie zaznał, a przynajmniej nie odczuwał w tak dotkliwy i bolesny sposób. Otóż właśnie w tym momencie, gdy odbierał id niej opóźnioną niemal do dla flaszkę, z chlupoczącą resztką malagi, najpierw do jego uszu, w których jeszcze pobrzmiewał mu własny śmiech i Ewy, dobiegł  żałosny skrzyp chyboczącej na wietrze lampy, która wisiała uwiązana do słupa, oświetlając teren wesołego miasteczka, donośny, niepokojący w ciszy, jaka wokoło nich panowała, a w tym samym momencie posłyszał równie przejmujący, pełen smutku głos skrzypiec, a także gwałtowny i niespodziewany powiew burzowego wiatru nasiąkniętego wilgocią, i jeszcze ujrzał rozkołysany szeroko błysk i na przemian cień lampy - i  to było właśnie niesamowite, że dotarło wszystko do niego równoczześnie, błysk światła i cień, donośny skrzyp lampy, głos żalących się skrzypiec i chłodny podmuch wiatru, wtedy odczuł w zmysłowy prawie sposób przemijanie czasu i to doznanie stało się dla niego tak silnie ogłuszające, jak z bliska eksplozja lub uderzenie piorunu. Wówczas z rozpaczą uświadomił sobie, że będzie musiał umrzec, odejśc z tej ziemi czy może tylko w niej się pogrążyc na zawsze, i że, byc może, kiedyś po latach, gdy już go nie będzie na tym samym miejscu ktoś inny, już go nie będzie, ktoś inny będzie słuchac przeraźliwego skrzypienia tej samej lampy, nostalgicznego śpiewu skrzypiec grających tę samą solówkę pierwszej części koncertu Mendelssohna, ktoś inny przyglądac się będzie owej zmiennej i ruchliwej grze światła i cienia, aby wreszcie z ulgą przyjąc dzikie porywy wiatru, cwałującego ze Wzgórz Krzesławickich w stronę miasta, leżacego w dusznym i parnym bezruchu. - A mnie już nie będzie - myślał z przejmującym bólem. Po mnie nie pozostanie nawet ślad. Już mnie nie będzie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz