niedziela, 31 lipca 2011

Mózg mój oraz ciało jako przenośnik owego narządu poniósł mnie do Irlandii Północnej, do kuzynki mej (córki siostry padre mego) oraz jej zacnej rodziny z dość nowo nabytym, bo ponad jednorocznym Dawidkiem. Kocham jego dialogi 'baaa baa bua bua eeeeeeeeeeeeeeeee aaaaaaaaa!'.




































Tajga, która 'pocałunkiem' budziła mnie każdego ranka.



Wycieczka do Londonderry/ Derry (Niepotrzebne skreślić. Jeśli jesteś Irlandczykiem nazwiesz to miasto Derry, jeśli Brytyjczykiem - Derry). PS: Nie rozumiem angielskiego Irlandczyków. To chyba jakieś strasznie inne narzecze... ;O









A na koniec mosiężna dziewica, która rozwaliła mi łeb oraz zakup butów. Rekord w wyborze 10 minut (więcej czasu nie miałam...).


A teraz pora mi wyruszac na lotnisko, a tam do Birmingham, a stamtąd do domu...
I och jej, boje się latać nocami. To by było na tyle. Paka! :)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Nie byłabym kobietą, gdybym nie udała się na zakupy...
Kurcze... :|















Mina pt. 'Ta, i jeszcze ze mnie szydź!'

A potem to... tralala! Lips! (Nie moja wina, że ciągle wygrywałam...)




Yyy...
To... cześć?

piątek, 22 lipca 2011

intro godne polecenia.

Kochani Moi! Diano, Kamilu....
Ubolewam, że nie mogłam ujrzec Waszego ślubu na żywo.
Moje ubolewanie potęguję to, co teraz oglądam już dziesiąty raz pod rząd.
Wiecie czego Wam życzę...
Się wzruszyłam... :'>



Krystian, masz NIESAMOWITY talent! :'>

wtorek, 19 lipca 2011

Nieznajomi.

Rozejrzał się bezradnie wokoło, szukając miejsca, gdzie by mógł złożyć trzymane w rękach rzeczy, gdyż nagle poczuł się z nimi niezgrabnie.

- Pan szuka kogoś? - zapytała dziewczyna.
Potrząsnął głową.
- Nie - odrzekł. - Jestem sam...
- A więc proszę, niech pan usiądzie - powiedziała szybko dziewczyna i jej głos zadrgał nieznacznie. - Na kocu jest dość miejsca dla dwojga osób. Zmieścimy się doskonale...

    Zawahał się przez moment, a potem wszedł w seledynowe półcienie chińskich ogrodów, pomiędzy gąszcz lian i tropikalnych drzew, znieruchomiałych w bezwietrznym upale wysmukłych palm z przygiętymi łukowato ku ziemi, pierzastymi czapami koron, z nagła otoczony wrzaskliwą czeredą jaskrawo ubarwionego ptactwa, a gdy dotarł w głąb dżungli i znalazł się już nieomal w samym jej środku, złożył na ziemi ubranie i ostrożnie usiadł pośród drzew bananowca.

  Dziewczyna sięgnęła do torby plażowej i wyjęła paczkę papierosów. Poczęstowała go w milczeniu. Zapalili. Nagle spostrzegł, że ręka, w której trzymała papierosa, drży. Spojrzał na nią uważnie, próbując popatrzeć jej w oczy, ale dziewczyna odwróciła twarz.

- Czemu pan na mnie tak patrzy?
- Pani jest bardzo piękna - powiedział z westchnieniem. - Naprawdę...
- I cóż z tego? - zapytała nieoczekiwanie twardym i nieprzyjemnym tonem. - Po co mi pan to mówi?...
Popatrzył na nią zdziwiony.
- Nic z tego - odrzekł spokojnie. - Stwierdzam oczywisty fakt.
- Dziękuję.
- Nie ma za co - odrzekł z żartobliwym błyskiem w oczach. - To naprawdę drobiazg dla mnie...
Roześmiała się.
- Ładnie pan to powiedział.

Westchnął i wyciągnął się wygodnie na wznak, przymykając powieki, gdyż słońce świeciło mu w tej chwili prosto w twarz.
- Kiedy byłem małym chłopcem - podjął po chwili - wydawało mi się, że piękno i szczęście są nierozłączne i zawsze chodzą ze sobą w parze. Ogromnie mi było żal ludzi brzydkich, kalekich, naznaczonych jakimiś skazami. Współczułem im. Byłem wówczas głęboko o tym przeświadczony, że nie mogą być nigdy szczęśliwi. Oczywiście, to nieprawda...
- Tak...
- Okropnie jest wierzyć w takie rzeczy... Nie uważa pani?
- Nie.
Zamilkli. Sądził przez pewien czas, że dziewczyna leży obok niego, podobnie jak on, zwrócona twarzą ku słońcu, ale gdy doszedł go jej ciepły, łagodny głos, nie z boku ani z dołu, tylko z góry, jak gdyby stała nad nim w tej chwili, wiedział już, że nie zmieniła pierwotnej pozycji, siedząc w bananowym gaju, otoczona rojem kolorowych papużek.

- Niech mi pan jeszcze coś opowie...
- Ale co?
- Kiedy pan był chłopcem, w co pan jeszcze wierzył?
- W anioły...
- W jakie anioły?
- Normalne. Takie, jakie widuje się na kościelnych malowidłach, ze skrzydłami u ramion, odziane w białe powłóczyste tuniki.
- I w co pan jeszcze wierzył?
- Że każdy człowiek ma własnego anioła, który w dzień i w nocy czuwa nad jego bezpieczeństwem, no i w ogóle... Wierzyłem wtedy w różne rzeczy. Wierzyłem na przykład, że jak człowiek popełni coś złego, jego anioł staje się smutny  i płacze, a czasem nawet odchodzi na zawsze i już nigdy nie wraca. Zawsze się tego najbardziej obawiałem, aby nie utracić swego anioła i codziennie sprawdzałem, czy on przypadkiem ode mnie nie odszedł...
- Jak pan to mógł sprawdzić? Przecież pan nie mógł go widzieć...
- Owszem. Widziałem go.
- Jak to było możliwe?!
- Był moim cieniem - odrzekł z ledwie uchwytnym uśmiechem. - Uważałem, że mój cień, tak mocno ze mną związany i nieustannie mi towarzyszący mi w każdej sytuacji, jest właśnie moim aniołem.
- Ale cień posiadają również drzewa, domy, zwierzęta i ptaki...
- Tak... Toteż wierzyłem wówczas, że cały świat pełen jest aniołów.
- To ładne.
- Tak - zgodził się. - To ładne...
- A teraz?
- Co?
- Wierzy pan?
- Nie. Niewiele jest jeszcze rzeczy, w które potrafię wierzyć...

Milczała dość długą chwilę. Słyszał tylko nieustający rozgwar tłumu i łagodny plusk wody, uderzającej w drobnych przypływach o piaszczysty brzeg - usypiający jak szmer deszczu z oknami.
- Niech mi pan powie...
- Co?
- Kiedy pan utracił swego anioła?
- Och...  Jak pani ma na imię?
- Małgorzata.
- Och, Małgorzato... - odrzekł smętnie. - To się stało tak dawno... Miałem wówczas osiem lat. Tak, chyba nie więcej niż osiem. Popełniłem wtedy rzecz tak straszną, że mój anioł odszedł płacząc i już nigdy nie wrócił. To odebrało mi spokój na wiele lat. Zresztą, prawdę mówiąc, nigdy już nie byłem taki spokojny jak przed tym zdarzeniem...
- Nie wierzę w to...
- W co pani nie wierzy?
- Żeby mógł pan zrobić coś złego. Był pan przecież dzieckiem.
- Tak. Byłem dzieckiem. Ale dzieci bywają nieraz bardziej okrutne niż dorośli. Niech pani nie zapomina o tym...
- Wiem...
- No więc?
- Chce pan papierosa?
Otworzył oczy i uniósł się na łokciu. Małgorzata zwróciła do niego uśmiechniętą twarz.
- A może woli pan jabłko?
Potrząsnął przecząco głową.
- O wiele bezpieczniej będzie zapalić papierosa...
- No dobrze... Ale dlaczego bezpieczniej? Jabłko wcale nie jest zatrute...
- Zgoda. Zapomina pani jednak, Małgorzato, że z powodu jabłka, ofiarowanego przez kobietę mężczyźnie, zaczęły się wszystkie nieszczęścia rodzaju ludzkiego.
Małgorzata roześmiała się.
- Nie miałam wcale zamiaru powtarzać biblijnej sceny kuszenia - powiedziała wesoło. - Naprawdę, proszę mi wierzyć.

Zapalili. Spojrzał jeszcze raz przelotnie na jej rozjaśnioną uśmiechem twarz, a potem przeniósł wzrok na rozlewisko wody, od której bił tak silny blask, że musiał zmrużyć powieki, chcąc poobserwować trochę, pływające po zalewie kajaki i łodzie.
- Dobrze tutaj jest, prawda? - rzekła rozmarzonym tonem Małgorzata. - Dobrze...
Skinął głową. Wtedy spostrzegł w pobliżu parę młodych ludzi, którzy, stojąc tuż przy samym brzegu, ale już z zanurzonymi w spienionej wodzie stopami, spoglądali na siebie czy może raczej wpatrzeni byli nawzajem we własne oczy, szukając odbicia swoich twarzy, jedno w oczach drugiego, a może tylko pragnęli się o czymś upewnić, coś zgłębić, przekonać się, że TO w nich naprawdę istnieje, tylko i na zawsze TO, i tak bardzo byli sobą zaabsorbowani, że zdawali się nie pamiętać ani o tym miejscu, ani o natrętnej i pełnej zaciekawienia obecności innych ludzi, w każdym razie sprawiali takie wrażenie, jak gdyby w tej chwili nic dla nich nie istniało, prócz nich samych, ich twarzy, ich oczu, wreszcie ich rąk obejmujących się kurczowo, zaciśniętych boleśnie dłoni, tych pięciopalcych dłoni, niepokojąco ruchliwych, delikatnych i na przemian gwałtownych, które w tym spektaklu, jaki nieświadomie tworzyły, miały swoją własną i z góry określoną rolę; ale oni również i o tym nie wiedzieli, i chyba dlatego właśnie było coś wstrząsającego w widoku tej lunatycznej pary, tak bardzo osamotnionej pośród hałaśliwego tłumu plażowiczów, stanowiącej jakby maleńką wysepkę w burzliwych odmętach rozkołysanego morza głów.

Mężczyzna zerknął niepewnie na Małgorzatę, która również spoglądała w ich kierunku.
- O tych dwojgu można chyba powiedzieć, że są szczęśliwi - rzekł w zamyśleniu. - Nie sądzi pani?
- Nie wiem - odrzekła dziewczyna nieswoim, zmatowiałym raptownie głosem. - Należałoby zapytać ich o to...
Wgniótł w piasek tlący się niedopałek papierosa.
- Byliby na pewno zdumieni, Małgorzato - powiedział. - Oni przecież tego nie wiedzą. Nigdy się nie wie naprawdę, kiedy się jest szczęśliwym. Wie się tylko, kiedy się było szczęśliwym...
Po zastanowieniu skinęła potakująco głową.
- Jaką pan stawia diagnozę?
Uśmiechnął się.
- Jeśli oboje przyjmiemy, że miłość jest chorobą, to należałoby poddać  ich natychmiast klinicznemu leczeniu - oświadczył wesoło. - To jest miłość, Małgorzato...
Zmarszczyła brwi. Po jej twarzy przemknął cień niechęci.
- Miłość! - powiedziała z goryczą. - Miłość?! Chciałabym wiedzieć, jaki dureń wymyślił to słowo?!
Popatrzył na nią zdziwiony.
- Nie sądzę, żeby to był dureń - zaprotestował.
- Tylko kto?
Wzruszył niechętnie ramionami.
- Może to był pierwszy człowiek, który poczuł się ogromnie samotny? - odrzekł w posępnym zamyśleniu, czując jednocześnie bolesne ukłucie w okolicy serca, gdyż nagle pojawił mu się przed oczami obraz Ewy, nieszczęśliwej, zapłakanej i upokorzonej. - Może to był właśnie Adam, a może jego syn Kain, który zabił Abla? Oczywiście, jeśli można wierzyć temu, czego uczono nas kiedyś na lekcjach religii...
- Ja w nic nie wierzę! - wybuchnęła z wściekłością, która wprawiła go w zdumienie, nie podejrzewał bowiem, że w tej młodej i pięknej dziewczynie może być tyle goryczy, tym bardziej, że wszelkie piękno kojarzyło mu się dotychczas ze spokojem i łagodnością. - Nie wierzę... - ciągnęła po chwili. - Bóg! Miłość! Czego ludzie nie wymyślą! Ale po co się oszukiwać? Niebo jest puste. Na ziemi nie ma miłości. Jesteśmy pozostawieni samym sobie, skazani na samotność.
- Nie ma pani racji, Małgorzato - powiedział łagodnie.
Zwróciła się ku niemu porywczo całym ciałem.
- W czym nie mam racji?
- Mówiąc tak o miłości...
- Tak pan myśli? Naprawdę?!
- Niech pani spojrzy na tych dwoje. Oni się kochają...
- Chciałabym zobaczyć ich za rok - powiedziała z gorzką ironią. - To chyba dość czasu, żeby wszystko zniszczyć?
Odwrócił twarz i jeszcze raz spojrzał na tych dwoje stojących w płytkiej wodzie pośród fantastycznych błysków pomykającego po falach światła.
- Ja także chciałbym ich jeszcze zobaczyć - przyznał cicho. - Za rok...
Chłopiec pociągnął za sobą dziewczynę i oboje ruszyli płycizną w bryzgach roztrąconej stopami wody w stronę przystani kajakowej, obejmując się ramionami.
- Dlaczego tak się zawsze dzieje? - zapytała Małgorzata z udręką. - Dlaczego?...
- Co?
- Że prędzej czy później wszystko się kończy?
- Bo ludziom brak jest odwagi - odrzekł z nagłym smutkiem. - Tak, Małgorzato, właśnie odwagi - powtórzył, widząc pojawiający się na jej twarzy wyraz zdziwienia. - Wszyscy chcą być kochani, nic w zamian nie dając. To jest bardzo wygodne. To nie zmusza do żadnego ryzyka. Aby jednak być szczęśliwym, nie wystarczy być kochanym. Powiada pani, że wszyscy skazani jesteśmy na samotność. Może. Ale rzeczywiście problem zaczyna się dopiero od tego, jak my ją przyjmujemy. Trzeba umieć przegrywać. Ale również trzeba mieć odwagę podejmować życie od nowa, nie oglądając się na poniesioną porażkę. Niech mi pani wierzy, Małgorzato. Człowiek nie może żyć, trawiony nieustaną świadomością klęski, gdyż to  zwykle rodzi niebezpieczną chęć odwetu i prowadzi w końcu do katastrofy...
- Tak... - powiedziała z uglą. - Dobrze jest usłyszeć takie słowa...

Była znowu spokojna, rozjaśniona. Spoglądał na niego promiennie, a gdy uśmiechnęła się, mrużąc sennie powieki, na jej szczupłych policzkach pojawiły się dwa maleńkie, pełne wdzięku dołeczki. Wyciągnęła ku niemu w milczeniu dłoń, w której trzymała duże, czerwone jabłko.
- Znowu mnie pani kusi, Małgorzato - rzekł wesoło. - To zaczyna być naprawdę niebezpieczne...
Patrzyła mu prosto w oczy, uśmiechając się z filuterną przekorą.
- Nie odmówi pan chyba tym razem?
Wziął z jej dłoni jabłko.
- Och, jeśli Ewa była podobna do pani, wcale nie dziwię się, że Adam nie potrafił się oprzeć...
Nie odpowiedziała. Jadła jabłko jak mała dziewczynka, trzymając je w obu dłoniach. Błądziła sennym czy może rozmarzonym spojrzeniem po plaży, spoglądając ponad jego głową...

czwartek, 14 lipca 2011

poniedziałek, 11 lipca 2011

Warwick Castle































Usiadłam i objęłam głowę rękami. Marzyłam, żeby móc ją odkręcić, położyc na podłodze przed sobą i dać jej takiego kopa, żeby się odchrzaniła i poleciała, gdzie pieprz rośnie, i żebym jej nigdy nie mogła odnaleźć.
Ale nawet nie umiem kopać.
Jak nic, strzeliłabym obok...